Sobotni wieczór do najłatwiejszych nie należał... A wszystko za sprawą książki, którą już tu jakiś czas temu przedstawiałam. Z racji tego, że ostatnio poświęcałam czas większej ilości spraw różnych (w tym także lekturom z rozmaitych dziedzin), wczoraj dopiero doczytałam ostatnie dwa rozdziały "Upadłych dam...".
To sobie wybrałam lekturę "do poduszki"!...
Otóż tak się złożyło, że akurat trafiłam na "Zabójczynię małej Zosi". Z przyczyn różnych akurat tematyka śmierci dzieci od zawsze szczególnie mnie poruszała (i nie tylko dlatego, że sama dziecko straciłam). Po prostu generalnie rzecz ujmując każde cierpienia dzieci uważam za wybitnie niesprawiedliwe. A mordowanie już w ogóle przechodzi moje rozumienie...
Tutaj mamy do czynienia z bestialskim mordem matki na dwunastoletniej córce. No niby powinnam się uodpornić: co chwila media huczą o współczesnych sprawach tego pokroju (dzieciobójstwo w Hipolitowie, czy sprawa małej Madzi z Krakowa), ale nie umiem. W przypadku "Zabójczyni małej Zosi" mamy dosyć precyzyjny opis zdarzeń ze zdjęciami (w tym zwłok) włącznie. Przy mojej plastycznej wyobraźni i dobrej pamięci do traumatycznych wydarzeń, mam przechlapane na najbliższe miesiące. Co najmniej, albowiem "H.M.S. Ulisses" prześladuje mnie do tej pory, lat już... Prawie 20 (!)
Niemniej wcale nie twierdzę, że książki nie warto przeczytać! Warto! Jest na prawdę lekka w czytaniu i wciągająca. Można wczuć się w atmosferę tamtych wydarzeń i niczym w powieści kryminalnej śledzić rozwój wypadków. Do pełni "szczęścia" brakowało tylko słynnej Rity Gorgonowej, co prawda wspominanej kilkakrotnie, ale bez szczegółów. Dla chętnych: Gorgonowa oraz Gorgonicha. Nie polecam lektury wrażliwszym czytelnikom.
Oceniając w skrócie książkę powiem tyle: warto ją przeczytać. Czasy się zmieniają, ale to tylko pozory. Zmienia się moda i "zewnętrzna otoczka". Ludzie w środku pozostają tacy sami. Mają takie same grzechy na sumieniu niezależnie od tego, ile dziesięcioleci ich dzieli.
Serce matki
Na szczęście telewizja zafundowała mi w dniu dzisiejszym swoistą odtrutkę na wieczorny szok czytelniczy. Dzięki zrządzeniu losu obejrzałam (nie pierwszy już raz) "Serce matki" z 1938 r. Jakie to dwa bieguny! Niby historie "książkowej" Zosi i filmowej Krysi są z tego samego okresu a jednak jak różne w wymiarze emocjonalnym!... Filmowa opowieść, niby nieco naiwna, ale jednak przyjemna w odbiorze. Sama wracałam do niej już kilkakrotnie.
Jeśli ktoś nie zna, to na jednym z portali filmowych (nitrofilm.pl) można przeczytać:
"Nauczycielka Maria przeżywa burzliwy romans ze spotkanym na wczasach lekarzem Wiesławem. W chwili, kiedy ma zostać matką jego dziecka, dowiaduje się, że jest on mężem jej serdecznej przyjaciółki Elżbiety. Aby uniknąć skandalu, zgadza się, aby jej córeczkę Krysię wychowywali Elżbieta i Wiesław, ci jednak postanawiają, że Maria nie może mieć z nią kontaktu. Dla Marii zaczynają się lata udręki. Nieraz potajemnie, z daleka obserwuje Krysię (...)". Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak się kończy ta historia musicie obejrzeć film. W rolach głównych zobaczycie: Stanisławę Angel-Engelównę (znaną również z "Wrzosu") jako Marię, Kazimierza Wilamowskiego jako Wiesława Borzęckiego i Irenę Malkiewicz-Domańską jako Elżbietę Borzęcką.
Czy warto obejrzeć ten film? Sprawdźcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz